Autor: David Leavitt
Tytuł oryginalny: The Lost Language of Cranes
Tłumaczenie: Marek Fedyszak
Miejsce i rok wydania: Warszawa, 1996
Wydawnictwo: Alfa
Seria: Biblioteka Dzieł Wyborowych
Dwudziestokilkuletni Philip Benjamin jest gejem. Zawsze zdawał sobie z tego sprawę, wie o nim też większość jego znajomych. W nieświadomości pozostają jedynie rodzice. Kiedy zaczyna spotykać się z Eliotem, postanawia powiedzieć im o swojej orientacji. Nie zdaje sobie jednak sprawy, jakie to będzie miało konsekwencje dla jego bliskich. I że okaże się, iż nie jest jedynym homoseksualistą w rodzinie...
Z powodów osobistych ciężko brnęło mi się przez tę książkę, ale się udało.
Jest ważna z kilku względów. Po pierwsze, to portret środowiska nowojorskich homoseksualistów lat osiemdziesiątych. Autorowi dobrze udało się uchwycić i przedstawić zmiany, jakie zaszły w mentalności Amerykanów na przestrzeni jednego pokolenia względem osób nieheteroseksualnych.
Po drugie: o coming oucie zazwyczaj mówi się w kontekście tego, jak trudny jest dla osoby, "przyznającej się" do swojej orientacji i że ma ona prawo oczekiwać zrozumienia i wsparcia od bliskich. Leavitt świetnie pokazał, że to wydarzenie jest równie traumatyczne dla rodziny.
Po trzecie, autor zwraca (a przynajmniej próbuje zwrócić) naszą uwagę na istnienie lesbijek; na to, że chociaż kobiecy homoseksualizm w społeczeństwie spotyka się z mniejszą niechęcią, niż męski, posiadanie córki-lesbijki dla wielu rodziców może być nie do przyjęcia.
Co mi się nie podobało? Chyba najbardziej to, że autor pewne kwestie trochę przerysował. Miałem wrażenie, że starał się "upchnąć" jak najwięcej wątków w tematach "LGBT" i "Poprawność polityczna". Mamy tu więc wszystkie odpowiedzi na pytanie o źródło homoseksualizmu (Philip - geny, Eliot - wpływ środowiska, Jerene - własne predyspozycje), czarną lesbijkę-społeczniczkę, mężczyznę wychowanego przez parę gejów, matkę, która cieszy się, bo ze swoim synem-gejem może plotkować o facetach, krypto-homo ojca, homo-braci, a od czasu do czasu scenę owiewa chłód lęku przed AIDS.
Spodobało mi się natomiast, że bohaterowie, którzy w większości tego typu opowieści cierpią na marysuizm i są przekonani o wyjątkowości swoich przeżyć, tutaj są dość zwyczajni - zajmują przeciętne posady, martwią się o zarobki, walczą z karaluchami, mają przestarzałe, buczące grzejniki, wynajmują raczej nędzne mieszkania ze współlokatorami. To przydaje historii realizmu i daje czytelnikowi poczucie, że homoseksualiści to zwyczajni, żyjący obok innych ludzie, tak jak wszyscy borykający się z codziennością.
Moja ocena: 5,5/10